Recenzja Dlc Wiedźmin 3 Krew i Wino na Xbox One X

Jak każda podróż ma początek, tak i zakończenie. Czas ruszyć na ostatnią wyprawę Białego Wilka. Ruszam do Toussaint!

Niezwykłe to miejsce winem płynące, gdzie błędni rycerze wciąż kierują się szlachetnymi cnotami. Prawdę powiadają, że to królestwo jest jak kraina z baśni. Lecz jest jeszcze jedno powiedzenie. Najciemniej jest pod latarnią.


Podobnie jak w Sercu z Kamienia wszystko zaczyna się niepozornie od zadania, które rozpoczyna niezwykłą przygodę. Tym razem nie ograniczono się do paru wsi, czy dworu! Miałem okazję odwiedzić po raz trzeci najbardziej wysunięty region na południu w świecie Wiedźmina 3.

Księstwo jest niezwykle malownicze, czym będzie bardzo kontrastowało z Białym Sadem, czy Velen. Rozgrywając po raz enty dodatek zastanawiałem się którym krajem się inspirowano? Otóż będzie to Francja. Jeden z Npc w zadaniu pobocznym wprost zwrócił się do Geralda monsieur. Kwestia ta została dla mnie jednoznacznie zamknięta.

Główny powód dla którego Wiedźmina ściągnięto to księstwa była Bestia z Beauclair. Ów stwór zabija dzielnych rycerzy z nieznanych powodów i trzeba ją powstrzymać. Jako, że lubię zajrzeć pod każdy przysłowiowy kamień szybko trafiłem na dwa istotne tropy. No, ale napisze je na końcu dla tych co chcą wiedzieć.


Kampania jest w moim odczuciu o wiele lepiej napisana niż w pierwszym dodatku. Mimo nadania fabule bardziej zachodniego klimatu spotkałem na swojej drodze niezwykłych bohaterów w tym jednego naprawdę ważnego, że się tak wyrażę.

Robiąc drobne przerwy, a raczej chcąc jak najdłużej zostać wykonałem wszelakie misje poboczne, zlecenia i poszukiwania. W czasie tych skoków w bok mogłem zobaczyć mroczniejszą stronę Toussaint. Sporo jest ukrytych historii, które zachęcają do eksploracji do wszelkich miejsc, które widać na horyzoncie lub pokazane są na mapie jako większe miejscówki.

Jest jeden warunek, aby się nimi cieszyć. Trzeba lubić czytać, a będzie tego całkiem sporo. Spędziłem tak dobre trzy popołudnia, gdzie zaglądałem od jednej ruiny do innej porzuconej winnicy. Poszczególne wydarzenia są tak ułożone, aby stworzyć naprawdę spójna całość. Oprócz ciekawych opowieści, czy nawiązań nazbierałem różnego rodzaju broni i pancerzy z zleceń na potwory.


Wyżej w rankingu są natomiast zadania poboczne, które kwitną zarówno humorem jak i powagą. Do najbardziej zapadających w pamięć mogę zaliczyć Klient ma zawsze rację jest to oczywiste nawiązanie do Dwunastu prac Asteriksa. Perełek tego typu jest znacznie więcej. Niektóre są dość dobrze ukryte dlatego warto ich poszukać, bo może i Płotka dostanie swoje pięć minut?

Podobnie jak w Hearthfire, Gerald dostaje na dzień dobry kostnice, znaczy się winnice. Trzeba zrobić porządek w papierach. Początkowo stan jest nie najlepszy, ale dzięki drobnemu remontowi szybko można przywrócić rezydencje do świetności. Wraz z postępami budowlanymi zyskałem miejsce na cenniejszy ekwipunek, który mogłem wykorzystać jako ozdobę. Oprócz tego zyskuje się dostęp do ziół i warsztatu alchemicznego. Innymi słowy same korzyści.

W całej serii przewija się wątek łóżka, a to w kontekście romantycznym, a to wypoczynkowym. Chcąc zregenerować siły lub przesunąć czas do przodu wykorzystuje się medytację, a przez to łóżko jest jedynie elementem dekoracyjnym. Tym razem warto skorzystać z tego mebla, aby pozyskać dodatkowe bonusy do statusu.


Nie zabraknie też nowego drzewka talentów. Z notatek niejakiego profesora można się dowiedzieć się, że pracował nad mutacjami. Po niedużej przygodzie odblokowuje się nowe drzewko talentów. Tym razem jednak trzeba mieć jeszcze mutageny. Same punkty nie wystarczą do odblokowywania umiejętności.

Przez takie rozwiązanie polowania na potwory nabrało większego sensu. Skoro jestem przy nich. Nie zabrało całkiem nowych osobników do ubicia. Głównie kotowate, ale i niezwykłych misi o malutkim rozumku też niezabranie, a na tym nie kończą się potworne niespodzianki.

W czasie przechodzenia dodatku po raz pierwszy można naprawdę się wciągnąć we wewnętrzne intrygi na książęcym dworze. Wraz ze nowymi poszlakami syndrom jeszcze jednej tury był coraz silniejszy.

Grając w Krew i Wino czuć, że włożono sporo serca w zawartość. Podobnie jak w podstawowej kampanii. Jest parę istotnych momentów, które mocno wpływają na to jak rozwinie się historia. Niektóre z nich są naprawdę ciekawie umieszczone, a przez to byłem zaskoczony, bo coś co wydaje się pierdołą może odegrać sporą rolę.


Sam finał jest spektakularny i co tu dużo mówić daję to co powinien, czyli pożegnanie z przytupem. Na sam koniec parę ciekawostek do Corvo Bianco może przejść jeden z czterech przyjaciół. Jeśli się jednak trochę pogłówkuję do tej jakże cudownej krainy przyjdzie ktoś jeszcze.

Nie zabraknie też nieco wadliwych, czy też oszczędnych rozwiązań. W ciągu całej tej winno krwistej afery nie zabrakło aktywności w których trzeba było jedynie biegać i odhaczać określone punkty. W q Awantura o wino jest właśnie jednym z nich ciągnie się i to dość długo. Zależnie od podjętej decyzji można uzyskać różne zakończenia. Szybko jednak można się doszukać, że coś jest nie tak, bo sama gra podpowiada.

Sama treść pod mini mapą może się zmienić zależnie od tego, czy wykonało się wszystkie w niej zawarte rzeczy po właściwym półfinale misji. Kolejnym równie rozległym zadaniem jest pomoc Błędnym rycerzom. Tak jak wspomniałem wcześniej eksplorując świat można mimo chodem zrobić je przy okazji nie wiedząc o tym.


Podobnie jak w baśniach w Krwi i Winie jest zawarty pewien morał. Nie bestią jest ten kto nie człek, a ten co potwornych czynów się dopuszcza. W poszczególnych zakończeniach można zobaczyć, że nie zawsze szuka się winnego, a kozła ofiarnego.

Podsumowując ostania przygoda Białego Wilka to wspaniałe uwieńczenie jego przygód. O ile sam wątek główny jest krótki, tak z aktywnościami pobocznymi daje ponad trzydzieści godzin zabawy. Ocena końcowa 10/10

Zgodnie z obietnicą, pierwsze  wskazówki co do tajemnicy Bestii można znaleźć w magazynie koło karczmy Kuroliszek jak i biurze, gdzie odbiera się nagrody za pomoc błędnym rycerzom.
Udostępnij:

Recenzja anime Kizumonogatari

Mieliście takie wrażenie, że widzicie wstęp filmu albo jakieś sceny lub opening i wiecie, że będzie to coś wybitnego? Ten niezwykły zamysł lub też forma przyciąga od razu uwagę.

Kizumonogatari to film pełnometrażowy tworzący trylogię opowiadającą historie Araragi Koyomi. W trakcie pisania tego testu pogrzebałem co nieco na temat tej serii i doszedłem do wniosku, że trafiłem na coś naprawdę interesującego. Może być to przesada, ale z artykułów jak i komentarzy fanów odniosłem wrażenie, że jest to istny Metal Gear Solid wśród anime.


Wszystkie filmy jak i wersje serialowe można oglądać według dat premiery lub chronologii wydarzeń. Wszelkie informacje na ten temat znajdziecie w Internecie.

Zacznę więc próbę omówienia tej nieszablonowej produkcji. Pierwszą i w sumie najważniejsza rzeczą jest zabawa formą w jakiej zaprezentowano to uniwersum w Bakemonogatari, o którym pisałem wcześniej były to dość osobliwe z powodu stylu jaki przybrało jak np. tła przypominające obrazy jakiegoś współczesnego malarza.

W Kizumonogatari dla odmiany mamy gratkę dla miłośników miksu animacji 2D i grafiki 3D. Większa cześć jeśli nie całość tego co będzie pokazane będzie się na tym opierało. Warto jeszcze zaznaczyć wstawki rodem z kina niemego, kiedy to dialogi pokazywały się na osobnych slajdach.


W tym momencie warto przejrzeć się kolejnemu zabiegowi satyrycznemu jaki zaimplementowano. Raz na jakiś czas niebyt często, ale jednak dodano całkowicie inną kreskę. Przypomina ona raz taką, którą widać w profesjonalnych mangach, a innym razem taką jakby był to odręcznie zrobiony rysunek amatora.

Nie jest to jedyny kontrast jaki występuje w tym filmie. Mamy tu jak i pewnie we wszystkich częściach warstwy komedii, sensacji, obyczajówki i ecchi, a o gore już nie wspominając. Wszystko to łączy się w spójną całość. Choć nie ukrywam pewne rzeczy się ze sobą kłócą i gryzą.

Zakładam, że taki zabieg ma za zadanie jedynie pokazać, że zrobienie "gorącego kociołka" nie jest czymś niestrawnym. Wprost przeciwnie wszystko co najlepsze jest wyraźne. W tym momencie należy zadać pytanie  jak to możliwe, że to działa i trzyma się kupy.


Na papierze trudno to opisać, bo będzie się wykluczać, ale to tylko pozory. Natomiast w momencie kiedy zacznie się oglądać zaczyna się magia. Nie będę ukrywał, że Kizumonogatari to anime, które może być docenione tylko przez otaku.

Za dużo tu dziwactw i elementów, które mogą zniechęcić lub być nadzwyczajnie w świcie być niezrozumiałe lub błędnie zinterpretowane przez ludzi niezapoznane z japońską popkulturą.

Akt drugi fabuła. Historia jaka została tu przedstawiona skupia się na naszym księciu na lśniącym koniu i wampirze loli Kiss-Shot Acerola-Orion Heart-Under-Blade. Nie zabraknie też Przewodniczącej i jej wielkich oppai, a także wszech widzącego Meme Oshino.


Wreszcie dowiedziałem się czym się on zajmuję, bo jak to sam powiedział nie jest świetny w egzorcyzmach. Od samego początku pokazuje swój oryginalny styl i podejście do życia. Jeśli oczekujecie sporej ilości akcji lub czegoś podobnego to nie spodziewajcie się tego.

Tempo filmu, który trwa ledwie godzinne jest dość powolny. Spora jego cześć to długie monologi. Paradoksalnie ta nieśpieszna narracja pozwala lepiej zapoznać się ze wszystkim co twórcy chcieli zaoferować.

Bogata treść, której na pozór nie widać i forma, która przykuwa oko jest czymś, czego potrzebuje wybitne dzieło. Kropką nad i jest jazzowy podkład muzyczny. Bez zawahania powiem, że jest to idealna odskocznia od serii z wiosennego sezonu.

Jeśli czujecie przesyt produkcjami dla masowego odbiorcy to dobrze trafiliście, bo będzie to początek niezwykłej przygody. Ciąg dalszy nastąpi…
Udostępnij:

Recenzja dodatku Serce z Kamienia do Wiedźmin 3 Dziki Gon na Xbox One X

Serce z Kamienia jest krótkie, powiem więcej. Jakbym włączył je w dzień wolny to bym przy jednym posiedzeniu skończył.

A teraz ci z was co doszli tylko do tego momentu i już chcą mnie zlinczować podziękuję, a resztę zapraszam do lektury. Pierwszy dodatek do Wiedźmina 3 jest średni. Po przejściu tego DLC na premierę byłem szczerze zawiedziony.


Cała fabuła sprowadzała się do odpowiedzenia na jedno pytanie, czy zemścić się na Olgierdzie von Everec. Natomiast wszystko co się stanie pomiędzy tym pierwszym, a ostatnim nie ma praktycznego znaczenia.

Otóż po kolejnym podejściu po latach ocena znacznie się zwiększyła. Same zadania poboczne tym razem nie zabłysły. W głównej mierze były to tylko fedeksy, ale za to zabarwiono je w ciekawą oprawę fabularne i mogłem się dowiedzieć co się stało z Zakonem Płonącej Róży. Wspomnę, że robiąc misje w której się ich spotka usłyszałem coś szalonego. 

Sytuacja się całkiem odwraca w przypadku misji głównej i jej poszczególnych podetapów, które znacznie błyszczą na tle pozostałych. Początek zaczyna się niewinnie od zwykłego zlecenia na potwora z kanałów. Jak się szybko się okazało będzie miało to drugie, a nawet trzecie dno.


Żeby za wiele nie zdradzić dodam, że trzeba spełnić trzy ostatnie życzenia, aby wypełnić treść cyrografu. Jeśli interesujecie się prawem to Redzi pokazali jak ważne jest interpretacja i sformułowania warunków umowy. Chylę czoła.

Serce z Kamienia jest swojego rodzaju adaptacją Pana Twardowskiego, ale żeby nie było tak skromnie zauważyłem naprawdę sporą inspirację Weselem Wyspiańskiego. Jeśli podstawka była tak zwanie słowiańska to SzK są jeszcze bardziej przesiąknięte polskością.

Poczynając od faktu, że drugi z głównych bohaterów jest Sarmatą pełną gębą, co widać jak na dłoni, że to kozak, który jest niezwykle dumny ze swojej szabli. Mało tego podkreśla on swój ród, herb itp., co ukazuje się w dalszej części kampanii.


W samej grze jest sporo nawiązań do naszej kultury np. Misia Barei, czy Vabanku i tych rzeczy, o których już pisałem wcześniej. Poszczególne zadania jakie trzeba wykonać to samodzielne pełnoprawne mini kampanie, które choć na krótką chwilę porwały mnie po innych zakątkach północno – wschodnich części Velen.

Ci co grali w samą podstawkę dostaną w dodatki parę nowych miejscówek. Natomiast posiadacze edycji Goty będą mieć to od razu plus parę zadań w podstawce. Pierwsza ze misji to wspomniane wesele na które wybiera się Gerald z dawną znajomą. Zabaw tam nie brakuję podobnych do dych aktualnie istniejących. Natomiast brak Olgierda, Witold do prawdziwa hulaj dusza, która potrafi pokazać, czym jest dobra zabawa. 

Kolejne q to napad do skarbca. Przyznam, że Rockstar mógłby się uczyć od naszych. Aby skompletować całą ekipę trzeba porobić parę zadań, które mogą mieć niekiedy bombowy wydźwięk. Całość nabiera jeszcze kilku ciekawych nawiązań historycznych jak się odpowiednio zmotywuje strażników. Warto też zabrać na aukcje trochę kasy będzie bardzo przydatna. Nie zabraknie też pewnego twistów, złoto, po prostu złoto.  


W ostatnim zleceniu nie zabrakło nuty grozy. Osobiście uważam, że było to najlepsza część dodatku. Klimat jaki tam panował szczerze zachwycał. Dodatkowo na dokładkę można było poznać lepiej historie Olgierda. Jednak, aby mieć całość obrazu warto w czasie napadu poszperać to tu to tam. W samym dworze nie zabraknie też pewnych dobrze zabiegów rodem z horrów podobnych do tych z Layers of Fear.

Jednakowoż nie pan Sarmata, nie Gerald zgarnęli uwagę publiki. Osobą, której się to udało był nikt inny jak Gaunter O'Dimm zwany Panem Lusterko lub Szklanym Człowiekiem. W polskiej wersji językowej wcielił się w niego Dariusz Odija i dokonał niemożliwego. Każde wypowiedziane przez niego słowo słucha z zapartym tchem.

Miłą zmianą była możliwość przeprowadzenia rozmów z poszczególnymi bohaterami w nieco inny sposób. W Sercach z Kamienia rozbudowano to bardziej wymianę zdań. Podobnie ma się sytuacja z przerywnikami. Zostały one o wiele lepiej wyreżyserowane, a animacje twarzy odczuwalnie wzbogacono nawet u postaci epizodycznych.


W samej rozgrywce dodano nową mechanikę. Na samym początku pojawia się misja z Ofierskim kupcem. W jedno z nich wcielił się Cezary Kwieciński. Bez urazy, ale nie da się go słuchać. Wracając do tematu. Trzeba pomóc tak zwanemu rzemieślnikowi w stworzeniu warsztatu, aby mógł zaklinać pancerze i broń słowem mocy.

Kosztowna jest to zabawa, bo trzeba wydać 5,10,15 tyś sztuk złota. Doszedłem do drugiego etapu i kupiłem od „wdzięcznego” fachowca parę ulepszeń. Czułem się naprawdę oszukany i machnąłem na to ręką.

Wygody w tworzeniu nie ma. Z tego też powodu muszę wypunktować pewien mankament w craftingu. Jak się wytwarzało nowy sprzęt u kowala była możliwość kupna brakujących surowców z tego samego panelu w którym się robiło item. Dziwnym trafem tutaj się tego nie da zrobić i trzeba mieć, gdzieś to spisane lub zapamiętać jakie przedmioty kupić.


Kolejną już dobrą nowością są bossowie. Każdy z nich ma swoje własne ataki, a do tego nie staje się w późniejszym czasie standardowym wrogiem. Przypomina to w istocie Dark Souls, ale jest o wiele prostsze. Jedynie Klucznik może przedstawić podobny poziom psucia zdrowia. Sukinkot potrafił przyzywać duchy za pomocą, których się regenerował. Nie mówiąc o tym, że jego skille miały spory zasięg. 

Podsumowując, Serce z Kamienia jest jako całość grą liniową, która prowadzi do jednego pytania. Wszelkie wybory nie mają znaczenia jeśli chodzi całokształt. Jeśli jednak wziąć lupę to jest nieco inaczej. Przez taki sposób narracji można się skusić na ponowne przejście i zobaczenie co się stanie jeśli zrobi się coś innego.
Udostępnij:

Mega recenzja Wiedźmin 3 na Xbox One X Część 2

Mały wstępik, poniższy tekst to druga część recenzji Wiedźmina 3 Dziki Gon. Jeśli nie czytaleś/aś pierwszej, gdzie omawiam optymalizacje i wszelkie błędy zapraszam tutaj. 

Przejdę teraz do tego co najważniejsze, czyli samej fabuły. Głównymi filary to wątek Ciri, wojny i kogo wybierze Gerald (Triss team). Gra traktuje się bardzo poważnie i jest w pełni świadoma swoje powagi. Większość, rzeczy nie jest zero jedynkowa dlatego nie należy ich oceniać zero jedynkowo. Poszczególne, akty zawierają swoje osobne historie, które są spięte w ramą jaką jest poszukiwanie Jaskółki.


W recenzjach serwisów dominował wątek Krwawego Barona i jego rodzinny. Przyznaje, że wyreżyserowano ten etap naprawdę wzorowo. Poszczególne elementy układanki odkrywały bez pośpiechu robiąc coraz więcej smaku. Dodatkowym bonusem było pokazanie święta dziadów i cytowane fragmenty z dzieła Mickiewicza.

Nie ma co ukrywać, że dalej nie jest gorzej. Wprost przeciwnie im dalej w las tym więcej drzew. Stosy Nowigradu to naprawdę realnie przestawiona inkwizycja. Jednakowoż, aby nie było nazbyt poważnie i ponuro dodano różne elementy satyryczne. Na scenę wchodzą dobrze znani wszystkim Jaskier i Zoltan.

Szczerze cieszyłem się na ich widok i równie rozbudowanymi zadaniami z nimi związanymi. Złapanie oddechu jak najbardziej potrzebne. Tak było za pierwszym razem jak grałem. W drugim podejściu zdecydowałem się wyruszyć na wyspy. O ile główne misje i poboczne da się przechodzić bez problemów tak zlecenia odpadają. Bossowie tak żyjący mieli za wysoki lv. Walka z nimi mijała się z celem i szybko wróciłem na kontynent. 


Równolegle do misji fabularnym funkcjonowały dodatkowe aktywności. Nie mówiąc o tych wszystkich znakach zapytania, które kryły jakieś niespodzianki. Zarówno pierwszej jak i drugiej jak najbardziej wciągały natomiast polowania na potwory już nie.

Co prawda każda bestia wymagała teoretycznie innych olejów, mikstur, czy znaków tylko co z tego skoro srebrny miecz i Igni wystarczył? Ok., wyjątkami były południce, które trzeba zmaterializować, aby zadać obrażenia. Szkoda, że tylko jeden taki przypadek.

Kolejnym ważnym wyborem było kogo wybrać Triss, czy Yen? Wybór było dość prosty. Kto by chciał zimną i rządzącą się sukę jaką jest Yenefer? Rozumiem, że jest to kanoniczne, ale bycie pantoflarzem w ogóle się mi nie uśmiechało. Przy niej Triss objawiała się jak anioł w ludzkiej skórze.


Za pierwszym razem decyzja była dość oczywista, a do tego te animacje twarzy i sposób jaki patrzyła. Dopóki nie zagrałem w Uncharted 4 nie wierzyłem, że może być coś lepszego, a jednak Naughty Dog zmiażdżyli naszych. No mniejsza, kontrast i sposób jaki pokazali szanowne panie był naprawdę klarowny. Tym razem jednak chciałem zobaczyć jak będzie to wyglądała jak się złapie dwie sroki za ogon i się przekonałem srogo.

Jeśli jednak ktoś z was nie chciał się tym paprać i jeszcze inaczej się od nich uwolnić to też się da. Wątek Yen można zamknąć nie wykonując ostatniego zadania na Skellige. Nie obędzie się to bez komentarza, bardzo fajny smaczek.

Ostatnim pobocznym zagadnieniem jest wojna, gdzie spotkałem Rocha, Ves i Talara. Skoro o szefie służb temerskich wspomniałem. On jest po prostu jedyny w swoim rodzaju. Kto, ale kto by uczył trolli przeklinać. Mała ciekawostka: w zadaniu Patelnia, jak nowa można zdobyć monokl. Jeśli wgracie patch fanowski Talar powie, że to on załatwił tego kolesia. Niestety nie ruszyli tego i dalej jest luka.


Ostatecznie w zabawie na spiskowca dałem się przekonać Dikstrze. Nim do tego doszło starałem się jakoś nawalić przy zamachu na Radowida, bo podobno jest taka możliwość. Po części się nawet udało, lecz finał był niezgody z zamierzonym. Natomiast przed tym dramatem doszedłem jak złamać nogę przyszłemu Kanclerzowi. Jedynym wątkiem, którego nie zmieniłem to przeznaczenie Ciri.

Szczerze nie mogłem się zmusić, aby zrobić z niej cesarzową lub ją uśmiercić. Mimo, że w Wiedźminie 3 mamy gotową postać wraz ze wszystkimi dodatkami to tak się wczułem, że nie mogłem skrzywdzić Ciri.

Samo zakończenie oceniam pozytywnie i naprawdę dobrze je zrobiono. Nie rozumiem tylko, czemu nagle z Jaskółki zrobiona super koksa? A no tak zapomniałem wspomnieć, że Ciri – chan ma swoje pięć minut. Wcielać można się było w nią w wspomnieniach i na chwilę w ostatniej bitwie z Dzikim Gonem.


Przejdę teraz do rozgrywki, która wciąż się broni. Tutaj dokonano największych zmian, które osobiście uważam za kontrowersyjne. Jak dobrze wiadomo w poprzednich częściach były drzewka talentów na których można było odblokować skille, które były cały czas aktywne. Tutaj się to zmieniło.

Po lewej stronie karty postaci wyznaczono miejsce na sloty w których są aktualnie działające umiejętności. Jest to dość kłopotliwe, bo zamiast mieć coraz potężniejszego Wieśka to jest taki niekompletny. Gdyby poziom trudności nie był taki niski, a bardziej jak From Software to można było się załamać.

Natomiast z drugiej strony można lepiej dostosować poszczególne aktywne i pasywne umiejętności i widzieć ich działanie jak wpływa na rozgrywkę. No dobrze, ale co można wybrać? Dość sporo w drzewku poświęconym walce bronią białą mamy takie podkategorie jak szybkie, czy silne ataki. Każde z nich ma swoje poziomy rozwoju jak rodzaje wykonywanych ruchów.


Dzięki temu można bardziej skoncentrować na słabszych lecz szybszych atakach lub iść jak czołg z silnymi. Dalej uzupełnić się da to bonusami do adrenaliny, znakami itp. Poszczególne zaklęcia moją różne wersję i zastosowania. Quen można być tarczą, z którą można się swobodnie poruszać, ale pochłania zapas many / staminy lub „bańką” która ogranicza ruch, ale jednorazowy użytej jest częstszy.

Mało tego nie zabrakło umiejętności pasywnych, które dają klasyczne bonusy jak regeneracja życia, czy many lub bonusy do silnych ataków. Jeśli kogoś zainteresują petardy to też da się przeszkolić Wieśka z ich używania, choć są one mało praktyczne. Wrogowie atakują ochoczo razem, a wiec zabawa z granatami wydaje się zbyteczne.

Wszystko to daje teoretyczną możliwość stworzenia najróżniejszych Wieśków. Jeśli wam jeszcze mało, można zdobyć schematy ekwipunku z czterech szkół wiedźmińskich: wilka, gryfa, niedźwiedzia i żmij. Żeby jednak je wykonać trzeba iść to kowala lub płatnerza z mistrzowskimi papierami.


Wszystko to daje teoretyczną możliwość stworzenia najróżniejszych Wieśków. Jeśli wam jeszcze mało, można zdobyć schematy ekwipunku z czterech szkół wiedźmińskich: wilka, gryfa, niedźwiedzia i żmij. Żeby jednak je wykonać trzeba iść to kowala lub płatnerza z mistrzowskimi papierami.

Sam crafting też jest stosunkowo wygodny, bo jeśli zabraknie surowców do wykonania miecza lub pancerza można je kupić bezpośrednio u rzemieślnika jeśli je ma. Podobnie też można naprawiać i usuwać ulepszenia. Jak wiadomo, lepszy sprzęt wymaga drogich składników te da się pozyskać z unikatowych itemów, których jest sporo, ale niestety różnią się głównie wyglądem i siłę ataku. Staty są marne. #Diablo 3

Główni bossowie zrobieni są całkiem nieźli, ale nie stanowili żadnego wyzwania. Wiąże się to z brakiem skalowania jak mniemam. W wersji na PC można ich załatwić z palcem w dupie. Natomiast w konsolowym porcie podnieśli im nieco statystyki i słusznie, bo przykro jest klepać ich jak worek treningowy. 


Na sam koniec wszystko to co zapomniałem lub nie pasowało wyżej. W czasie wędrówek można usłyszeć liczne rozmowy, a między innymi mamy nawiązanie do Killera i Pazury. Nie objedzie się też bez magicznego kociołka, i Wyspiańskiego. Nie będę psuł i sami spróbujcie wyłapać inne nawiązania.

Wspomnę jeszcze a paru potknięciach. Chociażby wojnie klonów. Moim faworytem był model Skurwiela Juniora, którego widziało się co chwile, a o dzieciach i Małgosi nie wspominając. Następnie mamy bardzo, ale to bardzo mała liczba aktorów głosowych z czego jeden bardzo się powtarzał. Chodzi o pana Cezarego Kwiecińskiego, który niemalże wszystko dubbingował.

Ciekawostka jest, o ile można tak to nazwać, że kiedy Gerald idzie na trójkącik i przy tym jak się śmieje z Ciri na statku to zamiast głosu Jacka Rodzenka mamy amerykański odpowiednik. No i jeszcze jedno spostrzeżenie. Gesty jest ich tak mało i zarazem są tak charakterystyczne, że aż kole oczy widząc je non stop u różnych Npc.

Podsumowując Wiedźmin 3 jest naprawdę dobry lecz nie pozbawiony wad. Początkowo byłem nim całkowicie zauroczony i dawałem najwyższą notę. Teraz jednak jak zrobiłem dokładniejszą analizę mogę dać uczciwe 9/10. Liczne smaczki możliwości dostosowania postaci pod swoje preferencję jak i głęboka fabuła z licznymi wyborami, które mają w większości przypadku znacznie są wartę tej oceny. A i jeszcze jedno warto wrócić do miejsc, gdzie się skończyło misje, bo czeka mały bonus. Np. po zamachu na Arc Skellige jak się wybierze Cyrys to antagonistkę, którą skarzą rzeczywiście przekuwają do skały, a Gerlad to skomentuje. Jest tego o wiele więcej. 



Udostępnij:

Mega recenzja Wiedźmin 3 na Xbox One X Część 1

Wreszcie po tych wielu miesiącach wróciłem na wiedźmiński szlak i przeszedłem ponownie Wiedźmina 3 Edycja Rozszerzona. Kto by się spodziewał, że stanie się to po zakupie Xbox Series X.

Minęło już sporo czasu od premiery i gra powinna być już całkowicie załatana. Wszelkich błędów tam nie ma tylko czysty wprost kryształowy gameplay. Niestety, ale tak nie jest. Oczywiście nie urzeknie się tam takich baboli jak w Cyberpunk 2077, lecz trzeba zaznaczyć, że są.


Cześć z bagów da się wywołać, a reszta jest i tyle. Uprzedza, że mają tylko formę kosmetyczną i na szczęście nie psują w żaden sposób rozgrywki. Wszelkie omówienia przykłady pochodzą z portu na Xbox One X. Natomiast platformą jaką wykorzystałem do grania był Xbox Series X.

Zacznę więc od najczęściej występującego. Jest to błąd w kolizji obiektów. Pomimo licznych aktualizacji dalej raczony byłem przenikającymi się Npc, czy włosami wychodzącymi przez ubranie. Nie brakło też „oryginalnych” itemów, które stały jedno w drugim.

Trafiłem również na zabawne sytuacje z tego wynikające. Zapewne słyszeliście o horrorze ludzka stonoga? No to widać devi chcieli wstawić jej odpowiednik w postaci świńskiej stonogi zmieniającej kolor umaszczenia sierści.


Innym już bardziej dotkliwym błędem było wywalanie do pulpitu. Stało się dokładnie dwa razy, co uznam za symboliczne. Wspomnę, że i Płotka miała swoje pięć minut. Dalej uwielbia płoty, a nawet jeździć na tylnych kopytach robiąc przy tym dęba. Ciekawą usterką, którą wywołałem przypadkiem jest wykorzystanie wiedźmińskich zmysłów w wilii Skurwiela Juniora.

Jeśli kamera będzie skierowana na powieszoną kobietę całe otocznie zacznie drgać tak jakby Gerald napił się alkoholu. Wszystko wraca do normy zaraz po włączeniu się pierwszego przerywnika filmowego.

Do innych mogę zaliczyć pokazania się artefaktów i degradacji tła do totalnej pikselozy. O ile jeszcze pierwszy błąd mogę tłumaczyć switchem łączącym kable z konsol to już drugi pojawiał się kilkukrotnie. Rozdzielczość samego tła spadał gwałtowanie. Nie dotyczyło to natomiast samych postaci, które były równolegle wyświetlane.


Największy atut gry na nowej generacji było wprowadzenie Ray Tracing w wersji uproszczonej dla konsol. Generalnie jest ok., o czym napiszę później, ale i tu zaliczyłem zgrzyt, ale zdarzało się to tylko czasami. Ciągnąc dalej błędy, czy raczej skrypty uruchamiające poszczególne rzeczy.

Jedną z obietnic Redów była taka, że zadania będzie można wykonywać od dowolnego momentu, a nie jedynie idąc krok po kroku nie omijać niczego. W istocie tak jest, tylko niekiedy nie odpalały się odpowiednie polecenia i choć wiedziałem, że jestem we właściwym miejscu to i tak nic się nie działo.

Omawiany przykład wystąpił przy zleceniu Licho przy studni. Musiał być to błąd z tego też powodu, że wskakując do studni wszystko działa jak należy. Skoro już jestem przy tej misji początkowe q mają niedociągnięcia w swojej konstrukcji.


We wspomnianym powyżej zleceniu trzeba pozbyć się południcy, aby mieć dostęp do czystej wody w  studni. Gdyby Gerald mógł wydostać się tylko za pomocą liny lub jakimś suchym tunelem to wszystko miało ręce i nogi. Szkoda, że trzeba wypłynąć do jeziorka, które łączy się wyłącznie z podwodnym źródłem tym samym co studnia. Nie ma co mówić, że jest tam bezpiecznie #logika alternatywna.

Kolejnym strzałem w stopę jest zadanie poboczne Cenna przesyłka. Może mieć różne zakończenia. Wszystko zależy od tego jakie zbierze się tropy. Szkoda tylko, że nie da się dojść do pozostałych końców w sposób przypadkowy. Ustawienie poszczególnych poszlak prowadzi zawsze do tego samego wniosku. Jeśli chce się zobaczyć inne przerywniki itp. trzeba mijać to właściwe i podejść do dalszych oddalonych dowodów zbrodni, które są za tymi pierwszymi.

Kontynuując dalej ten wątek. Widać, że kampanie miało się przejść więcej niż raz. Większość misji ma dwie skrajne zakończenia, a tym samym zachęcają do włączenia Nowej Gry Plus. Mało tego, konsekwencje decyzji jakie można w niektórych podjąć zobaczyłem po paru, a nawet parunastu godzinach.


Niektóre wybory mają kolosalne znacznie jak te, które wpłyną na to czy Ciri przeżyje, ale nie zostawiono nawet tych małych, malusieńkich jak w pierwszej misji z Białego Sadu. Chodzi mi o uratowanie niwgardzkiego dezertera. Szacunek za przykładanie się do szczegółów.

Żeby nie było, aż tak różowo to tuż przy tak popisowych momentach jak w koszarach łowców czarownic mamy i zapchaj dziury, które do niczego nie prowadzą, a jedynie objawiają się pozornym wyborem, który to samo znaczy np. Nie będę jadł lub Nie jestem głodny.

Redzi chwalili się liczbą słów jakie wypowiadają bohaterowie, fakt jest ich sporo, ale… No właśnie, ale są też oszczędności w tym segmencie, które można usłyszeć. Łatwo wyłapać to w postaci zmienionych pierwszych linijek z innej opcji dialogowej, którą mogłem wybrać lub tą samą odpowiedzią na wszystko co było do wyboru.


Równocześnie naprawiono parę rzeczy. Byłem bardzo zaskoczony widząc, że Biały Wilk nie ginie po upadku z pół metra. Ci co grali na premierą na pewno to pamiętają i jak to denerwowało, bo trzeba było po raz któryś z rzędy wysłuchać Jaskra, który streszczał bieżącą sytuacje.

Kolejną poprawką było wyświetlanie się misji na Skellige, czy Wróg publiczny. Grając na PC nie wiedziałem, że można ominąć wątek z Triss i od razu ruszyć na wyspy. Gra nijak nie dawała znać, gdzie szukać kapitana, czy czegokolwiek innego. Podobnie nie wyświetlała się opcja, aby kryształ z megaskopu Philippy oddać wyżej wymienionej.

Następną istotną poprawką była możliwość ścigania się na zawodach półświatka. Niby niewiele, ale jednak cieszy. Skoro trochę zbeształem to teraz pochwalić, a jest co.


Zacznę od samej warstwy graficznej. Jest dobrze, ba jest świetnie gra wygląda równie dobrze co w 2015 r., a nawet lepiej. Włączyłem wcześniej na PC, aby zobaczyć jak będzie wyglądać na uber. Będę szczery dupy nie urywa.

Natomiast jak włączyłem na Xbox Series X doznałem szoku prawdziwy remaster! Nie! Remake jak się patrzy, ta szczegółowość, ta ostrość te detale, aż szczęka opadła do ziemi. Początkowo sądziłem, że do Ray Tracingu da się przyzwyczaić i przestać go zauważać. Myliłem się za każdym razem zachwyca i skłania do podziwiania pięknego otoczenia. Tego praktycznie nie da się opisać to trzeba zobaczyć.

Udźwiękowienie też jest niczego sobie tutaj też odnotowałem zmianę poszczególnych towarzyszy niezależnie od odległości można usłyszeć. Odejmuje to realizmowi, ale jest bardziej praktyczne.

Tutaj kończę część pierwszą recenzji, jutro pokaże się reszta. KLIK
Udostępnij:

Recenzja anime Bakemonogatari

Dzień dobry wszystkim! To ja wasz blogger piszący do szuflady. Czuję, że to jednak jest swojego rodzaju tradycja i chyba przez jakiś czas będzie się to tak ciągnęło.

Znaleźć dobre anime, które porwie swoją oryginalnością to rzadkość. Ostatnio wpadło mi oko, a może ręce… No dobrze, przejdę dalej, bo plątać się zaczynam. Ostatnio obejrzałem sobie komedię, a jakże inaczej. W końcu nic innego nie oglądam i znowu odleciałem.


Bakemonogatari to piątą część, a drugi sezon pokazujący przygody Araragi Koyomi. Zacząłem oglądać tak jakoś bezwiednie od tak na odczepkę. Dzięki temu nie zauważyłem, że pominąłem parę pełnometrażówek i jednego mini sezonu, o ile można tak to nazwać.

Parę faktów było przez to trochę nie jasne, a także czemu protagonista tak troszczy się małą wampirzą loli itp. Szczerze, bardzo mi to nie przeszkadzało, bo dość jasno te wątki wyjaśniono w poszczególnych epizodach. Prawdopodobnie przewidziano, że mogą się pojawić nowi widzowie, którzy niezapoznani się poprzednimi przygodami Koyomi – kun.

Po przeczytaniu opisu i klasyfikacji anime bardzo się zdziwiłem. Pierwsze odcinki za grosz nie mogłem zaliczyć do komicznych. Powiem szczerze, że miałem wrażenie, że będzie to coś z pogranicza thrillera, dramatu psychologicznego.


Jak się szybko okazało elementy satyry zagościły i to w dość szybkim tempie, bo już zmiana zachodzi w trzecim odcinku. Jeśli czytaliście moją recenzję Seishun Buta Yarou wa Bunny Girl Senpai no Yume wo Minai to już wiecie czego się spodziewać się po tej produkcji.

Fabuła jest tu również podzielona osobno dla każdego z bohaterów na którym aktualnie się skupia. Tym razem na plan główny nie wychodzi syndrom dojrzewania, a yokai, czy też dziwactwa jak je nazwano. W sumie wartałoby się zapoznać z wierzeniami japońskimi jak się ma do ich rzeczywistości.

Główny wątek krąży wokół Senjougahara Hitagi i Koyomi. O ile szanowna panienka jest dość wygadana i określa jako tsundere to ja bym powiedział, że jest bardziej yandere. Kandydatką na waifu stanowczo nie jest, za to jej słodka koleżanka już tak tylko jest z nią mały „problem”.


Wracając do tematu Hitagi ma ciętą gadkę i dość ciekawe przemyślenia. Nie mogę jednak tego samego powiedzieć o Koyomi, który wypada blado przy niej pod tym względem. Jest on jak dla mnie bezpiecznym protagonistą, który musi być miły dla wszystkich i bez wahania rzucać się w ogień, aby ratować bliskich mu ludzi i nie tylko ich.

W samej fabule mamy sporo drugo polanowych postaci, które zostały dobrze napisane do moich ulubieńców zalicza się na pewno Mayoi Hachikuji. Za każdym razem jak pojawia na scenie musi błysnąć dowcipem, który jest dla niej bardzo charakterystyczny. Relacje jej i Koyomi – kun najlepiej zobrazuje porównania ich do rodzeństwo, choć nie sprawdzi się to we wszystkich sytuacjach.

Po obejrzeniu wszystkich piętnastu odcinków można odczuć zmęczenie materiału, ale jest coś co nie przestaje zadziwiać. Zamiast mieć standardowe tła po których poruszają się postacie będziecie oglądać „obrazy”.


Sami przyznacie, że obcowanie z abstrakcją, czy też galerią sztuki będzie pierwszą myślą jaką przyjdzie do głowy. Twórcy bawią się tym dość swobodnie i niekiedy będą robić z tego „spore sceny”. Nie odczujecie przesytu, a jedynie swojego rodzaju zaciekawienie, co jeszcze wymyślili.

Bakemonogatari charakteryzuje się jeszcze tym, że wykastrowano wszystkie odcinki z „statystów”. Skupiono się wyłącznie na naszych milusińskich, a żeby było jeszcze ciekawiej dołożono wiele perełek w postaci luźnych ustawień modeli postaci.

Możecie zapomnieć o kadrach w których bohaterowie stoją naprzeciw siebie i tylko przeprowadzają luźne pogaduszki. Tutaj postawiono na całkiem coś innego. Anime ma mocny wydźwięk artystyczny i to dosłownie. Nikt nie przejmuje się istniejącymi schematami, czy innymi wzorami. Hulaj dusza piekła nie ma.


Nie zabraknie też i fanserwisu jaki i ecchi. Ten blok jest dość dobrze zaimplementowany i mało nachalny. Co nie zmienia faktu, że niekiedy nawet przyjemny. Warto wspomnieć, że pojawia się w tym sezonie jedna postać LGBT.

O dziwo oprócz faktu, że kocha inaczej oferuje coś więcej. Jest ona ciepłą i serdeczną duszyczką, która można polubić, a jej reakcję, czy też charakter jest dość ujmujący. Nie wiem, czy ma być to stereotypowy wizerunkiem lesbijki, czyli najlepszej kumpeli faceta, czy taka po prostu. Nie zmienia to faktu, że nie jest czarno biała, ale ma sporą gammę szarości.

Teraz zabiorę się do obejrzenia zaległości, aby lepiej zrozumieć przewodniczącą i małą loli wampirzycę. Odnoszę wrażenie, że potraktowano ją po macoszemu dając jej ledwie sekundy antenowe i praktycznie ja wyciszając.

Podsumowując Bakemonogatari to anime wartę obejrzenia. Zachwyca ono niezwykłymi tłami jak i podejściem do kamery. Fabuła nie jest jednolitą masą, a dzieli się na soczyste warstwy pełne smaczków oblanych gęstym sosem. Kurczę, aż się zrobiłem głodny, a już pierwsza w noc dochodzi (śmiech).
Udostępnij:

Recenzja anime Super Cub

Przeglądając sobie anime jakie wyszły w sezonie wiosennym trafiłem na tytuł, który przykuł moją uwagę ciekawą miniaturką. Co prawda miałem w planach przygotować na ten tydzień inną serie, ale jak zobaczyłem pierwszy odcinek to już przepadłem.

Istnieje jak wiadomo wiele gatunków anime. Warto jednak wyróżnić jeden z nich, a właściwie podgatunek okruchów życia, a mowa tu rzecz jasna o Iyashikei.


Nie będę tu się rozpisywał o nich wszystkich, a skupie się na konkretnym tytule. Natomiast jeśli będzie ktoś chciał obejrzeć coś podobnego to polecam: Flying Witch, Dagashi Kashi, Aria the Animation.  Super Cub jest wprost wzorcowym przykładem, jeśli chodzi o samo przesłanie i elementy charakterystyczne dlatego podgatunku okruchów życia.

Od samego początku widz jest oszołomiony niezwykle piękną oprawą, która charakteryzuje niezwykłą szczegółowością poszczególnych miejsc jak choćby szkoły, czy sklepo – kawiarni Beurre. Warto zaznaczyć, że przyrodę narysowano w dwojaki sposób.

Gdy nasze kawaii laseczki, gdzieś jadą stylistycznie wygląda jak żywcem wyjęty jak spod pędzla jakiegoś mistrza. Sytuacja się zmienia w momencie jak obraz staję się bardziej statyczny. W takim momencie wraca realistyczna oprawa. Kolejnym istotnym elementem jest podkład dźwiękowy.


W Super Cub postawiono typowo na muzykę instrumentalną, to właśnie ona wprowadza ten jakże błogi stan, którym można się upajać. No dobrze, ja tu gadu – gadu, ale pora napisać o samej fabule.

Iyashikei charakteryzują się skupieniem wyłącznie na elementach obyczajowych. Chcąc ująć to inaczej powiedziałbym na codziennym życiu. Nie zobaczy się w tym anime ecchi, czy shōnena rodem z One Pice. Zarówno bohaterowie i całe fabuła będzie mówiąc wprost wiała nudą.

Nie jest to jednak oblega, a jedynie podkreślenie jak będą to widzieć ludzie, którzy nigdy nie mieli styczności z takimi seriami. Jeśli jednak nie zniechęca Cię to do obcowania ze SC to się nie powinieneś rozczarować.


Protagonistką Super Cub jest nastoletnia Koguma, która jest dość zamknięta w sobie. Wraz z kolejnymi odcinkami dokonuje się zmiana na lepsze. W sumie jak się nad tym zastanowić można powiedzieć, że przeprowadzono motorową terapie.

Szybko można się złapać na tym, że zaczyna się ją spostrzegać jako uroczą moe, która chciało się zaopiekować. W dalszej kolejności mimowolnie się jej kibicuje i przeżywa się razem z nią jej wątpliwości i problemy.

Pierwszym kamieniem milowym było zakupienie motoru Super Cub od Hondy, następnie poznanie Reiko. Aby nie spolerować wam tego co się będzie działo dalej postaram się odnieść do tego jak się rozwija sama fabuła.


Małe wtrącenie co do Hondy. Nie ma co ukrywać, że jest sponsorem i co chwila będzie to waliło po oczach jak reklama pseudo szczepionek. Jakoś mam szczęście i trafiam na lokowanie produktów w tegorocznych produkcjach.

Będę z wami szczery i powiem, że jakoś szczególnie nie zapałałem miłością do tej marki. Jednak można się co nieco dowiedzieć o paru modelach jak i serwisowaniu tego typu pojazdów #YuruCamp.

Sporo jest podobieństw do wspomnianego anime, a także motywacji do aktywności i wyjściu z domu. Ok., ok. wracam do samej historii. Nie będzie to jakąś niespodzianką jak napiszę, że wszystko zakończy się happy end'em.


Wraz z pojawieniem się kolejnych postaci akcja zaczęła nabierać rumieńców i samo tempo też odczuwalnie się zwiększyło. Przez cały sezon Super Cup mamy niemalże cały czas te same miejsca i się łapałem się na tym, że pamiętałem, co piszę na oznakowaniu trasy jaką przemieszcza się Kaguma – chan.

Nie zabraknie też pięciu minut dla Reiko, ale jest to tylko jeden odcinek. W trakcie jego oglądania waliłem co chwilę face palma, bo wytrwałość w dążeniu do celu to jedno, a głupota to drugie. Przez fakt, że akcja rozgrywa się na wsi w górach nie zaliczono epizodu na plaży. Natomiast festyn już był i tam postawiono kolejny krok.

O dziwo jak napisali użytkownicy serwisu (nie będę pisał, którego sami traficie) w odcinku dziesiątym staje się coś ważnego i nie mogę się doczekać kolejnego. No bez przesady, tam nic szczególnego się nie dzieje. Dla sprawiedliwości dziejowej napisze, że coś się stanie, ale tylko naiwny mógł sobie wyobrazić skrajny scenariusz.


Podsumujmy to w skrócie. Główny wątek skupie się w wyłącznie na biednej moe i jej metamorfozie. Fabuła to spokojna obyczajówka w której nie uświadczy się niczego co znamy dobrze z komedii. Poszczególne postacie zostały całkiem dobrze napisane. Mała Shii, którą debiutuje w czasie festiwalu świetnie spisuje się jako bohaterka wspierająca.

Wielka szkoda, że jej rodzicom nie dali więcej czasu antenowego i podeszli do nich zbyt powściągliwie. Wszelkie wydarzenia z nimi miały całkiem spory potencjał na coś większego. Sama oprawa jak napisałem na początku jest wraz z muzyką najmocniejszą stroną Super Cub.

Mimo wszelkich zalet nie jest to anime, które zasłużyło na najwyższe noty. Zabrakło tam kropki nad i. Wartałoby jakoś zamknąć to tak, aby czuć się najedzony, ale bez przesady. Mimo wszystko mam nadzieje, że pojawi się w przyszłości drugi sezon. Ocena końcowa 7.5/10.
Udostępnij:

Recenzja filmu Krwawe Niebo

Dawno nie było filmu no to dajmy coś świeżego, a może hit, który miał premierę w tym miesiącu. Brutalne gore o wkurwionej matce. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało.

Mimo, że nie jestem fanem horrorów to po zobaczeniu zwiastuna Krwawego nieba musiałem go obejrzeć. Jako, że są to informację powszechnie dostępne czujcie się ostrzeżeni, bo będą leciały spoilery. Postaram się, aby nie były zbyt duże.


Zacznijmy od tego, że matka z dzieckiem leci samolotem do Stanów i nagle zostają porwani przez terrorystów. Szybko okazuje się, że protagonistka jest wampirem i robi krwawą jatkę na pokładzie. Co może pójść nie tak?

Po takim wstępnie zwykle pada hasło: wszystko! No o dziwo tak nie jest. Zacznę od tego, że jakoś nie odebrałem tego filmu jako kina grozy. Zdaję sobie sprawę, że jest to film klasy B, a co złośliwsi piszą, że C. Osobiście powiedziałbym, że to solidne akcyjniak z elementami dreszczowca i z nutką dramatu.

Brakowało mi tu czegoś, hmm schematu, który dobrze znam. Jak wiadomo bestie są tymi złymi, a ofiarami / bohaterami są ludzie. Tutaj jest na odwrót, czyli wampirza gotowa na wszystko matka i bestialscy terroryści. Samo to wywołało u mnie pewien dysonans. Najlepszym przykładem jest anime Made in Abyss. Słodka wprost niezdrowa cukierkowa oprawa z ciężką fabułą.


Krwawe niebo jest produkcja Niemiecko – Amerykańską. Narracja i podział wydarzeń nie jest typowy jak na filmy od Wuja Sama. Najpierw mamy wydarzenia z półfinału, aby następnie się przerzucić do samego początku.

Między czasie będą przewijać się wydarzenia ze przeszłości, które spełniają rolę przecinków, czy też pokazują kiedy kończą się poszczególne akty. Po trailerze spodziewałem się kiczu, bo jakoś nie przemawiało do mnie mrożący horror w samolocie. O dziwo miałem do pewnego stopnia racja.

Przyjrzyjże się teraz głównym postaciom jak i pobocznym, bo jest tam parę osób wyróżniających się na tle reszty. Zacznę od terrorystów, którzy wypadli całkiem nieźle, a w szczególności Krecha grany przez Alexandera Scheera. Jego transformacja w ułamku kilku minut robi naprawdę wrażenie. Naprawdę chciałbym go zobaczyć jako Jokera.


Drugą istotną osobą jest szef w którego wciela się Dominic Purcell, z tego co się orientuję to jest typowo zaszufladkowany jako twardziel. No, ale co się dziwić z taka facjatą to trudno, aby grał amanta, choć kto wie. Prawda, Heath Ledger?

Wśród pasażerów można wyróżnić Farida (Kais Setti) i grubego chama sami będziecie musieli zgadnąć który to istotne dla samego finału. Na sam koniec zostawiłem Nadje (Peri Baumeister), która pokazuje pazura i to dosłownie. Nie będę ukrywał, że w czasie wspólnego seansu, gdy trafiały się typowo sceny z krwiopijcami padały suchary takie jak: daj gryza lub ale mnie suszy.

No dobrze humor na bok, osobiście widziałem w Nadji prawdzie i szczerze kochającego rodzica. Liczne momenty kiedy Elias (Carl Anton Koch) sprawiał, że wracała jej pełna świadomość naprawdę ujmował (albo ja się robię stary).


Próbowano nawet wyjaśnić skąd się wzięła sama choroba, o ile można tak to nazwać. Wszystko zależy jak się na to patrzy. Jeśli miała być to wizja fantasy to wirusem nazwać tego nie można. Z kolei biorąc to na naukowy warsztat mamy mutację połączoną z wścieklizną. Biorąc obie rzeczy powyższe nazywanie ich zombie jest błędne. Nie doszło do zgonu i da się leczyć.

Niestety źródła tej cholery nie określono mamy jedynie wzmiankę o klątwie i złu które trzeba powstrzymać. Podobnie się ma sytuacja z celem najemników. Twórcy spekulują o możliwych scenariuszach. Trzeba przyznać, że dobrze się to rozwija, lecz ktoś podciął sznurki na których wisiały te wątki i oklapły.

Sam finał jest dość mieszany. Wolałbym, żeby skończyło się dobrze, ale niestety jest inaczej. Jak powiedział starzec nie da się tego kontrolować. Z jednej strony miał rację, ale z drugiej nie bardzo. Liczba wypitej krwi bardzo na to wpływała. Lecz na końcu czekało jedno.


Podsumowując podział jaki dali i kolejność jest średnio wygodny, o ile samo podzielenie poszczególnych części głównego wątku zachęca do zobaczenie co się dalej stanie, tak retrospekcja odczuwałem jak hamulec, który w nieoczekiwanym momencie został pociągnięty. Mimo wszystko zawarto tam istotne informację. Na koniec pochwale jeszcze za wszelkie ujęcia, które robiły swoje i praktycznie nie miałem się jak do nich doczepić. Podobnie z efektami, czy charakteryzacji. #nosferatu

Co tu dużo mówić. Jeśli nie jesteście bardzo wymagający i lubicie taki mix gatunku to powinno wam się podobać. Uprzedzam jeszcze o tym, że ci z was co mają hemofobie nie powinni oglądać tej produkcji dla własnego dobra. Ocena końcowa 8/10.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania