Kimi wo Aishita Hitori no Boku e - Dla mnie, tego, który cię kochał (Część 2)

Prawdziwa historia miłosna w dwóch aktach. Rozsiądźcie się wygodnie, bo jest o czym opowiadać.

Witam z powrotem, Piotrek z tej strony. Rany, zacząłem jak w jakiejś mandze (śmiech). Zanim zaczniesz czytać ten tę recenzje radzę zapoznać z poprzednim wpisem, tutaj. Początkowo oglądając Kimi wo Aishita Hitori no Boku e zastanawiałem się, czy kolejność będzie miała jakieś znaczenie? Okazuje się, że jak najbardziej.


Bez wątpienia można nazwać ten film kontynuacją z naprawdę zaskakującym zakończeniem. Nie przedłużając, ci z was co nie wiedzą o co chodzi zapraszam ponownie do powszedniego artykułu, a teraz przejdę do omówienia tego tytułu.

Ponownie, do dobre słowo śledziłem całe życie Koyomi. Sytuacja jednak się znacząco zmieniła. Królowa lodu zeszła na drugi plan, ale i tak miała swoje pięć minut. O czym dobrze wiecie, jeśli już obejrzeliście pierwszą część tej serii.

Tym razem porzucona na skrzyżowaniu Shiori przejmuje prowadzenie. Nie ma co kryć, nie na długo z dobrze znanych powodów. Pomimo, że poznałem jej losy to jednak parę rzeczy dopiero teraz do mnie dotarły. Czemu tak ważne i przełomowe urządzenie jakim była kapsuła nie było pilnowane, a przynajmniej zamknięte na cztery spusty?


Kolejną sprawą była reakcja matki Shiori. Normalnie po takich wydarzeniach osoba, która przeżyła zostaje oskarżona i zaczynają się gorzkie żale. Tym razem jest całkiem inaczej, co zaskakuję i wytrąca zarazem z imersji.

Skoro zacząłem wytykać mankamenty to jeszcze dodam, że wcielająca się w waifu Makita Aju wypadła naprawdę płasko. Cały czas mówi niczym syntezator mowy. Lepiej widziałbym w tej roli Hara Yumi.

Wracając do meritum. Relacje między protagonistami naprawdę potrafiły chwycić za serce mimo drewnianej gry aktorskiej. Koyomi rzeczywiście przejawiał obsesje, aby znaleźć sposób, aby wyrwać ją z tego zakrętu.


Postarano się, aby nie ograniczało się to tylko do samych deklaracji. Widać to było jak na dłoni, że wyrzuty sumienie go zżerają i robi wszystko, aby naprawić szkody. Jak poszło nie będę zdradzać. Lecz powiem, warto to zobaczyć.

Po upływie, a jakże połowy czasu atmosfera ponownie się zmienia. Jakby docisnęli śruby do by wyszedł z tego porządny wyciskacz łez, a tak znowu się zmieniło tempo i klimat. W pewnym sensie to nawet i dobrze. Smutnych treści i tak jest na co dzień za dużo.

Co do części technicznej nie się nie zmieniło względem poprzedniej części. Dalej jest całkiem porządnie zrobione i nie napisano wpadającego w ucho kawałka dobrej muzyki.


Podsumowujmy, czy Kimi wo Aishita Hitori no Boku e i Boku ga Aishita Subete no Kimi e to warte uwagi filmy? Odwiedź jest na to pytanie jest dość jednoznaczna. Jak najbardziej jestem na tak. Fabuła nie jest liniowa, a do tego lubi w najmniej spodziewanym momencie wykręca jakiś trik, który wywoła efekt, łał. 

Stworzono dobrze napisane postacie z małym wyjątkiem... Gdzie nigdzie można było doszlifować pewne elementy, bo widać wyraźnie na kim się wzorowali. Ocena końcowa 8.6/10.
Udostępnij:

Boku ga Aishita Subete no Kimi e - Do każdego, kogo kochałem wcześniej (Część 1)

Pisałem to wiele razy i zrobię to ponownie. Japończycy to najbardziej kreatywni ludzie, którzy potrafią cały czas czymś zaskoczyć!

Kiedy trafiłem na Boku ga Aishita Subete no Kimi e pierwsze co przyszło mi do głowy film, który będzie podobny tematycznie do Kimi no na wa. Do pewnego stopnia rzeczywiście jest tak, ale jednak jest sporo różnic. Dzięki temu nie ma się do czynienia z czymś odtwórczym, a całkiem nowatorskim.  


Fabuła jest naprawdę porywająca, choć nie spieszy się w żadnym stopniu. Oglądając tą produkcje warto się wsłuchać, bo początkowo można się pogubić, co z czym się je. Mało subtelnie to ująłem, ale tak najlepiej oddam swoje odczucia.

Wrócę do samego początku. Historia, o której napisze jest prosta i zawiła zarazem. Jednak, aby ją w pełni zrozumieć trzeba będzie poznać, obie jej wersje. Jest to pierwszy przypadek, gdy całość, którą chce przekazać reżyser umieszczono w dwóch osobnych filmach.

W Boku ga Aishita Subete no Kimi e mamy coś w rodzaju świata zero. Najlepiej przyrównać do huba będącego głównym centrum dowodzenia. Następnie wyobraźcie sobie równoległe rzeczywistości w których przeżywa się te same życie lecz się podejmuje inne decyzje. Żeby było jeszcze ciekawiej jest możliwość przemieszczania się między wymiarami.


W oparciu o ten schemat budowana jest cała fabuła filmu. To co jeszcze zwróciło moją uwagę jest pokazanie całego życia bohaterów, a nie skupienie się wyłącznie na wieku nastoletnim, a w porywach studenckich.

Tutaj twórcy przeszli przez wszystkie etapy od dzieciństwa, aż po jesień życia. Przez pierwsza połowę przypominało to najzwyczajniejsze okruchy życia z wyraźnie zarysowanym wątkiem miłosnym w tle. Jednak po przejściu połowy seansu wszystko nabiera sporego tempa i pierwsze skrzypce odgrywają zmiany światów.

W późniejszym czasie wątek ten jeszcze bardziej się zapętla i wchodzi na znacznie wyższy poziom. Boku ga Aishita Subete no Kimi e jest opisany jako dramat. Początkowo go nie było, ale jednak wplątano go naprawdę zgrabnie w pierwszą linie czasową. Jak na to nie patrzeć o ile wstępnie moje zainteresowanie było tylko umiarkowane tak później nie mogłem się już oderwać od wyświetlacza.


Sami protagoniści zostali naprawdę fantastycznie napisani. Z czego lepiej wypadła Takigawa „Królowa lodu” Kazune. Dość długo była niedostępna i chłodna, ale jednak okazała się bardzo ciepłą i serdeczną osobą. Natomiast Takasaki Koyomi jest dość nie równy. Początkowo prezentuje się dość nijako. Zaprezentowano go jako odludka mającego problemy w kontaktach międzyludzkich.

Na plus można wziąć fakt, że się nie poddał i jak się starał o względy swoje waifu to w końcu mu się udało. Jako człowiek dorosły jest już całkiem inny. Takie kontrasty bardzo sprzyjały w ukazaniu jego relacji z Kazune.

Jeśli miałbym się do czegoś doczepić do fakt, że wątek Satou Shiori został zepchnięty na bok. Chcąc jednak zobaczyć to z szerszej perspektywy trzeba pamiętać, o Kimi wo Aishita Hitori no Boku e tam sytuacja będzie skrajnie inna. Finał będący wstępem do wspomnianej produkcji sporo dopowie. Najważniejsze jest to jak czuć było chemie między tą parą milusińskich i fakt jak się cały czas zmieniali w tym i równoległych światach.


Teraz co nieco o walorach estetycznych. Obraz ostry jak brzytwa. Bardzo interesowane kolory, a modele postaci zgodne ze gatunkiem filmu. Pisząc bez ogródek płaskie i niejakie. Ciut przesadziłem ładnie wymodelowane i pełne szczegółów dobrze oddające wszelkie emocje. Jedynie w scenach w których pojawia się się Shiori odniosłem wrażenie, że jest to płaski sprite wklejony w środowisko 3D. Praktycznie złego słowa nie mogę napisać, na prawie, bo tylko drobne szczegóły mogą na siebie zwrócić uwagę.

Jedynie piosenki wypadły nieco gorzej. Chcąc nie chcąc musiały się tam znaleźć. Jednak nie wyłapałem żadnego kawałka, który byłby znakiem rozpoznawczym dla tego filmu. Jednocześnie tragicznie też nie wypadło. Ścieżka dźwiękowa spełniła swoje zadanie w stopniu zadowalającym, a mogła bardziej się wybić kiedy wymagała tego sytuacja.

Tym razem nie będzie podsumowania. Pokaże się ono pod kolejnym postem w którym już odniosę się również do wersji alternatywnej omawianego filmu.




Udostępnij:

Najprostsze danie jest najlepsze jak Ramen. Smak wspomnień (Recenzja)

Jedzenie od zawsze jest ważnym elementem naszego życia. Towarzyszy od samego początku, aż do końca. Co powiecie jak powiem, że da się wokół tego zbudować naprawdę ciekawą historie do opowiedzenia?

Ramen. Smak wspomnień to naprawdę wciągająca produkcja opowiadająca o niezwykłej rodzinie. On Japończyk, a ona Chinka. Mógłbym to porównać do Romea i Julii, gdzie zwaśnione rody, a w tym wypadku narody nieprzechytrzanie patrzą na ten związek.


Jednak, aby wszystko miało ręce i nogi warto zacząć od początku. Choć sam reżyser postawił na dwie linie czasowe. W jednej jest pokazany czas bieżący, a w drugiej przeszłość kiedy to rodzice protagonisty dopiero się poznają.

Jest to sprytny zabieg pozwalający uzupełniać fabułę. Jest czymś w rodzaju emocji jakie Masato (protagonista) przeżywa. Trochę z tym poleciałem... Tak, czy inaczej nim przejdę do reszty zasygnalizuje jeden, a ważny fakt. Nie powinno się zasiadać do seansu z pustym żołądkiem.

Otoczka Ramen. Smak wspomnień mocno opiera się na pokazywaniu dań jak ich przygotowaniu. Wyglądają one naprawdę dobrze i mogą skłonić nie jednego, aby coś na szybko przygotować. Szkoda by było robić przerwę.


Małe wtrącenie ode mnie. Po przeczytaniu opisu filmu, po którym dowiedziałem się gdzie w głównej mierze będzie rozgrywać akcja nie byłem wstanie włączyć ten tytuł. W końcu się przełamałem i naprawdę zostałem mile zaskoczony tym co zobaczyłem. Singapur został tutaj zaprezentowany z naprawdę dobrej strony. Nie omieszkano pokazać paru atrakcji turystycznych.

Sceneria oprócz wspomnianych miejsc skupia się na lokalach gastronomicznych. Doprawdy jest to kulinarna przygoda. Jest ona wypełniona najróżniejszymi smakami słodko kwaśnymi, a nawet gorzkimi. Aby uzasadnić problemy, które tam są pokazane trzeba było odgrzebać fakty historyczne z czasów okupacji Chin przez Japonię.

O dziwo, nie zatajano, czy łagodzono przekazu co do tych wydarzeń. Równocześnie było to tylko tłem, chwilą na której widz nie miał się za bardzo skupiać. Był to taki błysk, przerwa i ciąg dalszy. To co najbardziej przypadło mi do gustu to sposób jak podzielono na sekcje poszczególne wydarzenia. Odsłaniano strona po stronie, scena po scenie kolejne fakty. Wszystko to zaczęło pokazywać znacznie szerszą perspektywę.


Wgłębiałem się w relacje między bohaterami i naprawdę zacząłem odkrywać najróżniejsze gamę smaków wspomnień. Przelali oni swoje emocje w potrawy jakie przygotowali. Mimo licznych dramatycznych momentów położono ostatecznie akcent na pozytywny element.

Wato wspomnieć jak wypadli sami aktorzy. Nie musicie się martwić, że będzie to poziom z Dlaczego ja?! Jest o wiele lepiej, mimo nie najwyższych lotów. Budżet filmu też nie był największy o czym przypomina nie jedna scena.

Nie ma to natomiast jakiegokolwiek wpływu na odbiór. Ramen. Smak wspomnień ma pomysł na siebie, a do tego wie jak wykorzystać swoje mocne strony. Pomimo swojej skromności w formie ma bogatą zawartość. Szczerze mogę polecić każdemu ta produkcje, kto polubił Kwiat wiśni i czerwona fasola.

Udostępnij:

Boso przez Azeroth, Odcinek bonusowy

Zgodnie z obietnicą piszę tu i teraz bonusowy tekst do Boso przez Azeroth. Podsumowuje tutaj swoje doświadczenia. Będzie to rzeczywisty obraz tego czego doświadczycie w World of Warcraft.

Zacznę od społeczności WoW, która jest naprawdę różnorodna. Na swojej drodze traficie najróżniejszych ludzi. Od takich, którzy będą wstanie na spokojnie ogarnąć sytuacje i być prawdziwymi liderami. Nie zabraknie też dzieci neostrady, które będę chcieli utopić człowieka w łyżce wody.


Sporo się w ostatnich latach mówi o tym, że tylko usługi i granie w wieczne online ma przyszłość. Równolegle z własnego doświadczenia zaobserwowałem brak umiejętności integracji społeczności graczy. W samym World of Warcraft zaczęło się to pokazywać w momencie wejścia Kataklizmu. Położono tam nacisk na grę solo jak i coraz bardziej upraszczano znajdowanie ludzi na instancje i rajdy.

Swoje dodatkowe trzy grosze wrzucili sami devowie, tak jakby te pierwsze już nie starczyły. Rajdy zostały tak skontrowane, aby gracze byli niczym pociągi, które muszą jechać sztywno, po określonej trasie. Wszelki odstępstwa i próba zrobienia tego inaczej była niemalże gwarantem katastrofy. Do tego panuje wszechobecna kultura mierzenia kutasa, znaczy się DPS. Wieczny wyścig i sprawdzanie kto wykręcił większy krytyk.

Zabawne jest to, że nie zwracają uwagi na różnicy w item lv poszczególnych graczy. Są natomiast oczekiwania co do umiejętności kręcenia odpowiedniej rotacji. Jednak pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Kolejną sprawą jest przedmiotowe traktowanie innych. Jeśli się nie spełni oczekiwań innych to szybko zobaczy się ekran wczytywania. Nikt nie będzie się cackał. Nie dajesz rady? No to won! Przypomina mi to narzekania kierowców, którzy jęczą na tych co jadą z instruktorem po mieście.


Wszystko to mocno kontrastuje z licznymi rekrutacjami jakie mogłem zaobserwować. Przez cały okres grania ludzie chętnie zapraszali i obiecali gruszki na wierzbie. Nawet Blizzard zauważył problem i starał się tworzyć liczne alternatywy, aby ludzie zaczęli bardziej rozmawiać ze sobą.

Rozwój avatara od zera do bohatera

Jak się szuka MMORPG to pierwsze o co się człowiek pyta to, co można zrobić na end game? W końcu ma to być kwintesencja danej produkcji. Będzie to moment w którym w końcu zacznie się ta rzeczywista zabawa. W WoW jest całkiem na odwrót, bo zaczyna się od oceanu możliwości. Można ruszyć w dowolnym kierunku i przeżywać przygody. Ujmując rzecz dokładniej ma się do dyspozycji dowolne rozszerzenie jakie wyszło do tej pory.

Instancje jakie stworzono są wciąż aktywne i na tym etapie każdy dostaje drop dla siebie. Jak się pobije poziom dostaje się dostęp do Legacy „raid” nie są one tak trudne jak te aktualne i stąd te cudzysłów. Szkopuł w tym, że nikt nie informuje kiedy można na nie się wybrać, a naprawdę warto.


Dalej dochodzą liczne aktualizacje. Blizz stara się dodawać różne ewnety, aby gracze mieli co robić. Równolegle skopał kwestie robienia lochów na max poziomie. Zabicie wszystkich bossów jednego dnia oznacza, że następne podejścia do nich robi się dla samego treningu. Nagród już nie przewidziano. Żeby było śmieszniej rajdów jest zaledwie trzy i tak aż do mythic. Na pocieszenie dodam, tylko jeden z nich jest regularnie odwiedzany przez graczy.

Dziwnym trafem właśnie na samym początku WoW daje najwięcej. Naprawdę można się wciągnąć i odprężyć. Jest to nic innego jak gotowanie żaby. Bogata oferta i liczne atrakcje mają zasłonić pewien fakt. Gracz to to tylko trybik w maszynie. Ma uzależnić się i widząc, że wydał już odgórnie kasę nie może zrezygnować z dalszego grania.

Cena za zabawę

Blizzard to kanciarz jak się patrzy! Wszystko po kolei, jak co wygląda. W czasie w którym grałem War of Warcraft płaciło się tylko w euro. Do wyboru była subskrypcja i czas cyfrowy. Pierwsza opcja to wybór czasu za jaki odgórnie chce się zapłacić. Im dłuższy okres tym taniej wychodziło. Kolejną opcją było wykupienie jednorazowego czasu, po którym traciło się dostęp do serwerów, aż do następnej wpłaty.


Istnieje tez możliwość kupowanie tokenów za złoto w grze. Początkowo można było robić tak za każdym razem. Teraz to zmieniono i można co drugi miesiąc. Wydawca daje możliwość zwrotu wpłaconych środków. 

Jednak nie jest to tak oczywiste jak się wydaje. Wraz z deklaracją rezygnacji nie otrzyma się automatycznie środków za niewykorzystany okres. Oficjalnie nie posiada się już abonamentu, a jednocześnie „wspaniałomyślnie” dalej ma się dostęp do gry.

W pożegnalnej wiadomości od Blizzarda jest wyraźnie zaznaczona zachęta do ponownej aktywacji. Aby dokopać się do wiadomości o zwrocie środków na konto trzeba przebić się przez kilka podstron, aby to uregulować. Jest to świadome utrudnianie i sposób na legalną kradzież pieniędzy.


Tak oto przechodzę do podsumowania mojej przygody z War of Warcraft. Jest to doskonale przemyślana pułapka mająca wyciągnąć ile się do środków z konta. Oferują niesamowita przygodę na starcie dając złudne poczucie wspaniałej przygody. Wszystko po to, aby stopniowo zabierać coraz więcej. Osoby które tylko pobieżnie interesują się tym tytułem mogą odnieść fałszywe wrażenie, że jest to piaskownica z niezliczoną ilością zabawek. Sytuacja jest całkiem odwrotna. Mamy tutaj ładne opakowanie z bublem środku, ale żeby nie było to za oczywiste zamaskowano to na tylko dobrze, że jak się człowiek o tym dowie jest już za późno.
Udostępnij:

Smaki Japonii, część 1: Co można kupić w Polsce?

W ostatnią sobotę była manga i anime, a więc teraz powinna być strefa gier. Nieoczekiwanie, ale nie do końca postanowiłem wrzucić całkiem nowy kontent na bloga. Raz na jakiś czas będzie pokazywał się mini test frykasów z Japonii.

Pomysł ten nie wziął się co prawda od tak znikąd, lecz jest to już historia do opowiedzenia na kiedy indziej. Zanim przejdę do omawiania samych produktów które kupiłem wyjaśnię na czym będzie to polegać.


Pierwszą i najważniejsza rzeczą są to moje luźne przemyślenia dotyczące recenzowanych produktów. Wstępnie każdy wpis miał być poświęcony poszczególnej kategorii np. instant ramen potocznie zwanym chińska zupką. Następnie słone przekąski, aż po słodycze, dania podobnie do naszych mrożonych pierogów. 

Na samym końcu planowałem gotowanie całkowicie samodzielne. Ostatecznie skończyło się tym, że sięgałem losowo po omawiane wyżej rzeczy. Dlatego podsumowanie wszystkiego pokaże się w ostatnim artykule.

Na pierwszy rzut ruszą Lay's Seaweed były to chipsy małe i jasno zielone chrupki. To co w smaku uderza są wodorosty nori, które można skojarzyć z sushi. Jednak takiego smaku jeszcze nie doświadczyłem w tego typu przekąskach. Mimo, że nie raz miałem okazję raczyć się tą niezdrową żywnością to napiszę, łał. Pierwszy produkt i już jest bardzo dobry. Warto wspomnieć, że jest naprawdę wyrazisty smak, a tekstura chipsa naprawdę zadawalająca. 


Chociaż się na to nie zwróci większej uwagi jeśli jedynym celem jest zjedzenie. Chips jest słony, ale nie przesolony. Zważając na to, że nie sole od kilku lat nie poraziło to w żaden sposób. Mało tego podkreśliło smak i mam straszną ochotę na więcej. Miłość od pierwszego kęsa. Wstępne wrażenia mocne 8/10.

Zupa Tempura Udon Noodle jak otworzyłem opakowanie spodziewałem się czegoś innego. W środku zamiast makaronu do udon zobaczyłem standardową zawartość chińskiej zupki. Sam termin jest błędny, bo to Japończyk wymyślił. Skoro zawartość była klasyczna to cala reszta już była tylko formalnością. Jedyne co pokrywała się z oczekiwaniami to sposób jedzenia.


Bez siorbania, czy też wciągania makaronu nie dało się obejść. Jakbym miał porównać nadruk promocyjny z zawartością to napisałabym tak: Wszystkie dodatki rzeczywiście są środku i nawet je przypominają. Szkopuł w tym, że zgarnięto je ciasno i zrobiono ostre zbliżenie udające, że jest tam tego więcej.

Smakowo było w porządku. Intensywny acz nie ostry, co pozwało całkowicie cieszyć się zawartością. Pierwszy głód jak najbardziej zaspokaja, ale ma się ochotę na coś więcej. Nie koniecznie na dokładkę, ale na jakiś deser. Jednak jeśli kogoś weźmie ochota na instant "ramen" udon to można brać bez wąchania. Kwestią sporną może zostać jedynie cena za ten specjał.

Miał być deser? No to wjeżdża w całej okazałości. Panie i panowie o to dorayaki. Zapraszam przy okazji do recenzji Kwiat wiśni i czerwona fasola. W tej produkcji wspomniany smakołyk odgrywa główną role.


Specjał to dość prosty w zrobieniu bo małe naleśniki z nadzieniem. W tym przypadku była do czekolada. Jednak nie zwijane jak u nas, a coś w rodzaju ciastek oreo. Nie jest to suche, ale wilgotne i pakowane wraz pochłaniaczem tlenu. Wizualnie prezentuje się naprawdę zachęcająco. Inaczej się ma sprawa jak się przejdzie do jedzenia.

Starałem się doszukać co mi to przypomina. Jednak nie nabrałem przekonania, czy to muffinki, czy inna wersja ciasta naleśnikowego. Tak, czy siak w jednym opakowaniu jest zaledwie 3 sztuki. Nie wielka to strata, bo jest to wyjątkowo nijakie. Nie mogę powiedzieć, że to dno, bo jadłem już gorsze rzeczy podobne do dorayaki.

Również polecić się nie da niczym nie zaskoczyło i się nie wyróżniło. Ocenić mogę jako przeciętniak, a jak nie trafi się nic gorzej zrobionego to spadnie na ostatnie miejsce. Daje 6/10. Naleśniki z czerwoną fasola są minimalnie lepsze od tych z czekoladą. Ostatecznie to dalej dno (śmiech).


Sok z młodego kokosa 350ml marki Foco jest słodki, a jednocześnie hmm, kwaskowy. Naprawdę zaskakujący smak, który zachęca do zgadywania. Jasną sprawą było, że to kokos. Intensywność uderza z każdym łykiem i zachwyca. Chciało by się napisać czuje tego kokosa. Czuło się jakbym się tam było. Taki produkt to ja rozumiem. Warto się nim zainteresować, bo w końcu się wie za co płaci. Ocena końcowa 10/10.

Mochi prosto z Tajwanu jedne z bardziej rozpoznawalnych wyrobów Japończyków, choć niekoniecznie przez nich wyprodukowane. W wersji nazwijmy to medium podzielono na trzy rodzaje otoczone sezamem, cukrem pudrem i cukrem trzciny cukrowej. W środku czekoladowe nadzienie, a do tego bardzo mięciutkie. Sezam się nie sypie, a po zjedzeniu 5 kawałków jest człowiek nasycony. Odbiór jest jednak pozytywny. Wiedzieć należy jak je sobie dawkować, aby nie nabrać negatywnego stosunku do tego ciastka.

Wreszcie legendarny Nissin Cup Noodles i co powiedzieć.... Jak wpadło komuś w ręce dobra chińska zupka ala rosół to już doskonale wie jak to smakuje. Dobrze ma się rozumieć, nic dodać i nic ująć. Odpowiedni balans i łagodny smak dający to co najlepsze, a zwłaszcza z tego typu produktów. Jest to równolegle moje dotychczasowe największe rozczarowanie. Liczyłem na coś znacznie więcej, a tu figa z makiem. A miało być tak pięknie.


Paluszki Pocky Matcha już co prawda jadłem te słodkie paluszki. Do tej pory moja opinia na ich była taka: ciasto do paluszków słonych, ale z polewą czekoladową. Teraz natomiast jest całkiem inaczej. Zgodnie z tym co napisał producent jest to mleczna słodka przekąska. Android dał trucizna xD Jednak herbata matcha to coś całkiem nowego. Podobnie jak nori uderza kubki smakowe. 

Zmusza, aby się zastanowić co tam dodali? W czym tkwi sekret? Po prostu jestem zaskoczony tym wyjątkowym smakiem. Niestety mam tylko jedno opakowanie i już zjadłem i wciąż doszukiwałem się tej nowości. Najchętniej porównałbym je do dobrego anime w którym wprowadzono coś pozornie zwyczajnego, a tak naprawdę zgrania całą uwagę i jest o tym głośno w necie przez kolejne kilka dni. Jakbym miał ująć moje wrażenia w jednym zdaniu Chcę wincej, wincej Pocky Motacha Milk! Ocena końcowa 9/10.


Ramen z Hokkaido. Co tu dużo mówić? Jak na razie najlepszy ramen z tych co testowałem. Mimo, że jest najdroższy bo aż 19.90 zł to trzeba zwrócić uwagę na jeden fakt. Producent dał, aż 2 porcje, co powoduje spadek ceny do standardowej czyli ok 9 zł. Na opakowaniu chwalą się że produkują swoje rameny od 1878 r. W środku zamiast zestawu w klasycznej formie. Makron jest zapakowany w dwa osobne porcje, a wszystko leży na plastikowej tace, aby się nie połamał.

Ciekawostką jest, że makaron do ramen jest podzielony na porcje. Skoro przy tym jestem to wspomnę, że warto mieć jedno opakowanie makaronu pod ręką. według instrukcji do przygotowania zupy potrzeba pół litra wody. Na taką ilość bulionu jedna porcja nie starczy i zaraz się dołoży kolejną porcję makaronu.

Teraz coś o walorach smakowych. Pierwsze co zwróci uwagę zanim się przełknie choćby łyk to zapach sezamu. Nęci i w nosie kręci, no bez żartów. Bardzo przyjemny i cały czas daje przyjemne bodźce. Ramen ten idealnie się nada dla tych co nie chcą bawić się od zera w gotowanie, a jedynie dołożyć dodatki. Goście będą naprawdę zadowoleni.


Napój o smaku cola marki HataPierwsze co wyróżnia ten napój to już samo otwieranie szklanej butelki. Nie tylko nie ma tam nakrętki, czy innego plastiku tego typu. Trzeba specjalny "korek" zdjąć, aby za pomocą niego „werble”, wepchnąć szklaną kulkę do środka. W pierwszym momencie pomyślałem, a nie połknie się tego przypadkiem? O dziwo obawy były całkowicie nieuzasadnione.

Sam smak z colą wiele nie miało wspólnego bardziej przypominało to pepsi. Ale tak, czy inaczej powiedziałbym, że jest dość delikatny. Spokojnie przypadnie wielu osobom do gustu. Nie będzie to napój podobny do tanich energetyków z Tesco. Nie było to bardzo gazowane, powiedziałbym, że lekko gazowane. Ostateczne nie było ponownie efektu, wow. Mam nadzieję, że pozostałe napoje będą miały ciekawszy smak. Ocena 7/10. P.S. Lemoniadowy jest po prostu cytrynowy nie jest to jakaś tragedia, ale jakoś liczyło na coś innego.


Napój Milkis bazujący na mleku i jogurcie. Tutaj robi się naprawdę zabawnie. Koniec, końców jest to oranżada, a dokładniej rzecz biorąc tak można odebrać ten napój. Wrażenie mam następujące orzeźwiający smak, który jest naprawdę dobry. Spokojnie można pić tego więcej. Natomiast same składniki mlekiem będącym są wyczuwalne daje to na plus. Puszka jest mała, a odbiór najprawdopodobniej będzie taki, że to zwykła oranżada o dziwnym delikatnym mlecznym posmaku. Ocena 7.5/10.

Pierwszy tekst wyszedł dość obszernie wyszedł jak widać. Wniosek wstępny jest taki: nie wszystko co japońskie to złoto. Część rzeczy zaskoczy, a inne rozczarują. Póki co mam jeszcze trochę rzeczy w zapasie i pojawi się co najmie jeszcze jeden artykuł. Jak dobrze pójdzie to wrzucę kolejne. Do kolejnego spotkania.
Udostępnij:

Pamiętaj, aby dzień święty oglądać anime ( Eiga Yuru Camp, to sztuka, czy kit?)

Drugi tekst z rzędu? Niesamowite, idzie coś zgodnie z planem! Nie przedłużając dłużej zapraszam do lektury.

Beztroski kemping to jedno z moich ulubionych anime. Rozpoczął się właśnie trzeci sezon. Jednak nim za niego zabiorę to pomyślałem, o czymś innym. Parę lat temu, a dokładnie w 2022 r. miał premierę Eiga Yuru Camp.


Powiem wam otwarcie, że jest to najprawdziwsza laurka dla tej serii. Nawiązania sypią się jak z rękawa. Nie są jednak niezbędne do czerpania wszelkiej radości z seansu. Trzeba mieć jedynie na uwadze ile człowieka minie jak nie zauważy istotnych faktów. W niektórych momentach zacznie się to prezentować trochę dziwnie. Po co, te zbliżenia? Czemu poświęcają czas antenowy na mało istotne sprawy itp.

Nie zrozumcie mnie źle, wszystkie uwagi powyżej będą zauważane dla fanów Yuru Camp. Reszta z was penie machnie na to ręką i będzie dalej oglądać. No dobrze teraz trochę o fabule, bo jest to na swój sposób nie lada gratka.

Akcja rozgrywa się już dobre parę lat po zakończeniu szkoły średniej. Milusińskie są już dorosłymi pannami. Jak one szybko dorastają (chlip). To co szczególnie przykuło moją uwagę było poprowadzenie fabuły tak, aby wszystkie się spotkały. Było to trochę dziwne widząc jak Rin się ingeruje zresztą paczki.


Nie miało to jakiegokolwiek wpływu na odbiór Eiga Yuru Camp. Wszelkie relacje między dziewczynami wciąż były przepełnione magią życzliwości i przyjaźni. Zwróciłbym tutaj waszą uwagę na członków rodzinny protagonistek. Tutaj dokonały się znacznie większe zmiany i niekiedy zostałem zaskoczony. Musiałem się nawet zastanowić, ale kto to jest​?

Fabuła natomiast jest jak zwykle ściśle powiązana z wyjazdami na pola kempingowe. Zgadliście, miejsce centralne zajmuje nieśmiertelna góra Fudżi. Żeby nie było samo biwakowanie przez nasze dziewczynki zajęło drugie miejsce, a skupiono się na tworzeniu nowej atrakcji turystycznej. 

W ramach urozmaicenia od przygotowania pola namiotowego pokazano co nieco życia prywatnego. Tutaj muszę wstawić minusa za nie poświęcenie jednakowo czasu dla każdej z przyjaciółek. Po tym zabiegu łatwo było określić kto gra pierwsze skrzypce, a kto jest bardziej na doczepkę.


Nie brakuje też szczególnych momentów w których ma się wrażenie jakby się tam było. Wszelkie ujęcia mieszkań są wprost magiczne. Jak to mawiał klasyk w życiu są piękne tylko chwile. Zaprawdę jest w tym ziarnko prawdy.

Omawiane anime dalej też bardzo efektywnie promuje aktywny tryb życia za co należy się pochwała. Skoro przy tym jestem to zaprezentowano znacznie więcej sprzętu i odnoszę wrażenie, że znacznie wyższej klasy. Są to jednak tylko wrażenia, a niż jakieś twierdzenie. Do kompletu edukacyjnego wraca narrator tłumaczący w bardzo przystępny sposób aktywności kempingowe.

Oczywiście jakby mogło być inaczej miłość do jedzenia jest niezmienna. Wszelkie zachwyty były na miejscu. Jedyne co mnie zmartwiło jak często Chiaki sięgała po alkohol. Niestety jakoś na to szczególnie nikt nie zwraca uwagi i przechodzi do codzienności.


Kolejna wydarzenia to już w sumie kontynuacja samych prac i wszystkim co się wiąże. Nie zabraknie kolejnych zakręconych momentów, ale pisanie o nich byłoby psucie zabawy tym co nie oglądali.

Podsumowujmy Eiga Yuru Camp to najprawdziwszy prezent dla tych co polubili tą jakże uspokajające anime. Technicznie to wciąż wyższa półka, ale bez fajerwerków. Wszelkie ograniczenia będą zauważalne dla każdego otaku. Natomiast to co jeszcze bardziej błyszczy to klimat, atmosfera i humor. Ocenę zostawiam otwartą, bo dla jednych będzie to murowana dyszka, a inni mogą nieco zaniżyć. Ja sam bardziej przechylam się do wyższej oceny.
Udostępnij:

Translate

Czytelnicy

Wyświetlania